Mamo chcę być sportowcem, ale nie w USA
Wiedza 3 lutego 2017 Krzysztof Sadecki
Kiedy wpisujemy w wyszukiwarkę słowa potrzebne do wyszukania listy najlepiej zarabiających sportowców na świecie pojawia się zestawienie przygotowane przez magazyn Forbes, na czele którego znajduje się Floyd Mayweather, legendarny i niepokonany bokser kilku kategorii wagowych.
W pierwszej dziesiątce znajdziemy jeszcze innych amerykańskich zawodników, m.in. koszykarza LeBrona Jamesa goniącego legendę Michaela Jordana, czy Tigera Woodsa, który jest symbolem wejścia na szczyt, upadku i ponownego wdrapywania się na piedestał. Wśród pierwszych 30 sportowców amerykańskich lub związanych z tamtejszym rynkiem znajdziemy połowę. Dlaczego zatem nie chcieć być sportowcem w USA?
Chcieć można, ale przestrzegać trzeba kilku zasad właściwego operowania własnym budżetem. Można je zresztą swobodnie przenieść na grunt domowy i z powodzeniem stosować w przypadku własnych domostw. Przykłady amerykańskich sportowców pokazują, czego robić zdecydowanie nie należy i jakie są podstawowe przyczyny ich niepowodzeń. A jest ich nie mało. Według dziennikarzy Sports Illustrated w dwa lata po zakończeniu profesjonalnej kariery, ok. 70% sportowców jest bankrutami. W przypadku graczy futbolu amerykańskiego ta wartość osiąga 75%. Jakie błędy popełniali sportowcy, których i my czasem nie unikamy? Życie ponad stan, wydawanie więcej, niż posiadamy. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w której spada poziom naszych przychodów, ale wydatki chcemy utrzymać dokładnie takie same. Zaczynamy pożyczać pieniądze, głównie od banku za pomocą karty kredytowej, co może doprowadzić do spirali zadłużenia. Zwłaszcza, kiedy płynność finansowa zaczyna rzutować na terminowość spłacania bieżących rachunków. Według badań BIG InfoMonitor i ZBP problemy z terminowym spłacaniem zobowiązań ma już 2,4 mln Polaków.
Kolejne zależności – właściwe inwestycje.
Mijają już blisko 3 lata od rozpoczęcia śledztwa przeciw właścicielom Amber Gold, ale sprawa dla tysięcy Polaków jest nadal bardzo świeża…
Tel-Awiw się rozpycha
Niedługo światło dzienne ujrzy najnowszy raport odnoszący się do najlepszych ekosystemów dla nowych firm na świecie. O ile w poprzednim obyło się bez zaskoczeń i pierwsze miejsce zajęła Dolina Krzemowa, a w pierwszej dziesiątce znalazło się aż 9 miejsc z Ameryki Północnej, o tyle coraz częściej do głosu dochodzi „Kopciuszek” w tym zestawieniu – Tel-Awiw. Nie dość, że jako jedyne miasto przełamuje hegemonię amerykańsko-kanadyjską, to jeszcze dość odważnie kroczy na pozycję lidera.
Nie jest zresztą pozbawiony szans, ponieważ Izrael od lat udowadnia, że jest nie tylko idealnym miejscem dla start-upów, zwłaszcza tych technologicznych, ale generalnie rynkiem, który może poszczycić się jednymi z najzdolniejszych i najbardziej innowacyjnych pracowników. Dość powiedzieć, że bez ich wsparcia, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie moglibyśmy kupować teraz produktów firmy Intel. W trudnym czasie „wyścigu zbrojeń” wśród dostawców procesorów komputerowych, izraelski nie tylko uratował firmę, ale wstawił ją na tory ponownej rywalizacji z największymi firmami.
Co sprawia, że Tel-Awiw i Izrael generalnie, tak skutecznie rywalizuje z pozostałymi wymienionymi w raporcie ekosystemami? Odpowiedzi pojawia się wiele, ale tymi najczęściej przejawiającymi się są wojsko, które szybko i praktycznie uczy bardzo wczesnego przejmowania odpowiedzialności oraz osobliwy zestaw cech Izraelczyków. Co oznacza „osobliwy”? To połączenie asertywności, bezczelności, krytycznego spojrzenia, samodzielności i arogancji. Ale wszystkie te cechy są wymierzony w inny cel, niż zwykle. Tym celem jest doskonalenie za wszelką cenę rozwiązań już obecnych lub tworzenie zupełnie nowych. Jak powiedział kiedyś Mooly Eden, jeden z wiceprezesów Intela: „trudniej zarządzać pięcioma Izraelczykami niż pięćdziesięcioma Amerykanami, ponieważ [Izraelczycy] cały czas będą rzucać wyzwanie”. Dowód, że to działa? Intel właśnie ogłosił, że do 2020 roku zainwestuje w Izraelu co najmniej 550 mln dol. …
Najłatwiejszy biznes na świecie? Franczyza
Natura ludzka sprawia, że osiąganie sukcesów najlepsze jest, kiedy przychodzi szybko, bezboleśnie, czy bez nadmiernej pracy. Takie podejście, o dziwo, często widoczne jest wśród młodych przedsiębiorców, którzy wpadają na nieprawdopodobne wręcz pomysły, ale po kilku miesiącach nie przekuwają ich na realnie działające firmy. Panuje przekonanie, że korzystanie ze sprawdzonych rozwiązań, pozwala na chociaż odrobinę „przedsiębiorczego lenistwa”. Rację mają jednak Ci, którzy powtarzali, że „bez pracy nie ma kołaczy”. Także w przypadku franczyzy, czyli najłatwiejszego z biznesów – w oczach osób, które z niego jeszcze nie skorzystały.
Oczywiście plusów uczestnictwa w sieci franczyzowej jest bez liku. Przede wszystkim zaczynamy działanie pod już znaną marką, która jest znana sporej grupie konsumentów. Dodatkowo znacznie mniej będziemy wydawali na reklamę (to oczywiście zależy od umowy franczyzowej), ponieważ zwykle kampanie prowadzone są na terenie całego kraju lub regionalnie.
Zestaw minusów jest też powszechnie znany, ale o jednym wspomina się niezwykle rzadko. Przyglądając się poszczególnym franczyzom i przedsiębiorcom działającym w ich ramach od razu widać, co decyduje o ich sukcesie – to nie chodzenie na skróty i traktowanie swojego punktu, restauracji itd. jako założonego przez siebie, którym trzeba poświęcać dużo czasu, którym nie wszystko należy się tylko dlatego, że działamy w sieci franczyzowej.
Pokusa jest oczywiście bardzo duża i jakie są grzechy główne franczyzobiorców? Przede wszystkim korzystanie z niskiej jakości sprzętu, czy wystroju. Tak. Są sieci franczyzowe, które regulują te kwestie jedynie na poziomie dużej ogólności, co powoduje czasami niespójność w wyglądzie punktów. To jednak nie jest największym błędem. Najgorsze jest omijanie standardów związanych z nabywaniem produktów do punktów gastronomicznych. Ile razy jedliśmy niedopieczoną pizzę ze spalonym serem? …
Wartościowy nie znaczy bogaty
Ostatnio przysłuchałem się rozmowie dwóch kolegów, którzy rozmawiali o tym, że mają absolutny przesyt piłki. Kiedyś na poszczególne spotkania czekało się kilka dni, czy tygodni. Teraz za piłkarskie święto uznać można w zasadzie tylko Mistrzostwa Świata, które wciąż rozgrywane są co cztery lata. Podobnie jak rozgrywki wyłaniające najlepsze reprezentacje na poszczególnych kontynentach. Rozumiem ich, ale taka sytuacja była nieunikniona z powodu globalizacji i … najzwyczajniej w świecie chęci zarabiania pieniędzy. Co zaskakujące, za takim rozwojem i wyższymi budżetami nie nadąża wiele klubów, a zwłaszcza ich dyrektorzy finansowi. Przychody klubów urosły do niesamowitych rozmiarów, głównie dzięki znacznie wyższym kontraktom za transmisje meczów, czy sprzedaży gadżetów reklamowych (z rosnącym rynkiem azjatyckim) i widać to w zestawieniu najbogatszych klubów. W pierwszej dziesiątce znajdziemy m.in. Real Madryt, Manchester United, Chelsea Londyn, czy Manchester City. Co łączy te kluby? Wszystkie mają wielomilionowe długi, sztucznie pompując swoją wartość, wydając ponad stan na zakupy zawodników i ich pensje.
Prezesi klubów wmawiają kibicom, że ta finansowa niefrasobliwość wynika z chęci rywalizacji z innymi tak samo postępującymi zespołami. Przypomina to trochę tłumaczenia kolarzy korzystających z dopingu w latach 90. i na początku wieku, bo „inni też tak robią”. Jednak niemieckie kluby znajdujące się w zestawieniu zaprzeczają takiemu myśleniu. Bayern Monachium (4. miejsce), czy na przykład Borussia Dortmund (11. miejsce) nie tylko bilansują swoje budżety, ale jeszcze sporo zarabiają. Efekt? Obie nie tak dawno walczyły w finale Pucharu Mistrzów.
Dlaczego tylko niemieckie kluby (niemiecka rozwaga?) mogą zachowywać się odpowiedzialnie i efektywnie zarządzać swoimi budżetami? Czemu najlepsze kluby NBA, których zawodnicy zarabiają mnóstwo pieniędzy, radzą sobie z tym problemem tak skutecznie? …
Read it in english version: http://www.businessmantoday.us/i-want-to-be-a-s…m-but-not-in-usa/